payssauvage payssauvage
7680
BLOG

Berliński sukces prezydenta Dudy

payssauvage payssauvage Polityka Obserwuj notkę 256

Uczeni w piśmie politologowie wylali morze atramentu pisząc arcymądre rozprawy na temat tego, czym jest dyplomacja. Sam Henry Kissinger, wieloletni Sekretarz Stanu USA i laureat nagrody Nobla, spłodził na ten temat dzieło pod mówiącym wszystko tytułem "Diplomacy", tysiącstronnictwą ramotę, którą katuje się studentów marzących, by zostać współczesnymi Talleyrandami, czy Metternichami. Nie mam czasu ani sumienia, by molestować PT Czytelników uczonymi elaboratami, upstrzonymi przypisami, niczym portret Najjaśniejszego Pana śladami pobytu na nim much. Poza tym, gdybym tak uczynił, to ryzykowałbym, że pójdę do piekła i w towarzystwie Jerzego Pilcha oraz Szczepana Twardocha będę się tam smażył, w kotle przeznaczonym dla  pretensjonalnych nudziarzy. Oczywiście perspektywa tak straszliwej kary bardzo skutecznie sprowadza człowieka na ziemię, przywracając jego dobremu mniemaniu o sobie właściwe rozmiary.

Z drugiej strony trzeba jakoś przybliżyć Czytelnikowi czym jest dyplomacja, bo inaczej skąd byśmy widzieli, czy prezydent Duda odniósł w Berlinie sukces, czy porażkę. Musi być jakiś wzorzec, do którego przyłożymy jego zachowanie i wtedy wszystko stanie się jasne. Dlatego będę się salwował aforyzmem. Konkretnie tym, który opowiada czym dyplomata różni się od damy. Otóż, jeżeli dyplomata mówi "tak", to oznacza to "może"; jeżeli mówi "może", to znaczy to "nie"; jeżeli mówi "nie", to nie jest dyplomatą. Z kolei, jeżeli dama mówi "nie", to znaczy to "może"; jeżeli mówi "może", to znaczy to "tak"; jeżeli mówi "tak", to nie jest damą. Bogatsi o tę wiedzę rozumiemy już teraz doskonale, że język dyplomacji utkany jest z niedopowiedzeń i półsłówek ("Język wymyślono po to, by ludzie mogli ukrywać swe myśli" – zauważył Talleyrand), polanych gęstym sosem kurtuazji, a puszczanie oka i dawanie do zrozumienia, to dla dyplomatów chleb powszedni, tak samo, jak dla Ewy Kopacz wąchanie cudzych kotletów. Dlatego właśnie po stokroć miał rację autor słów: "Dyplomacja, to umiejętność powiedzenia komuś  "Spadaj!" tak, by poczuł ekscytację na myśl o czekającej go podróży."

Czy Joachim Gauck poczuł taką ekscytację? Tego nie wiem, ale wiem, że powinien, bo prezydent Duda zachował się w Berlinie, jak rasowy dyplomata. Bo czymże innym były słowa polskiego prezydenta, który powiedział, że nasz kraj boryka się z tysiącami przybyszów z Ukrainy, więc trudno oczekiwać, że przyjmie imigrantów z Afryki, jeżeli nie uprzejmym pokazaniem Niemcom, pragnącym nas uszczęśliwić tymi imigrantami, gestu Kozakiewicza? Oczywiście z tymi tysiącami to przesada, ale nasi zachodni sąsiedzi zobaczyli, w którym miejscu zgina się dziób pingwina i o to chodziło, bo w interesie Polski leży wymiksowanie się z konieczności przyjmowania obcych nam kulturowo uchodźców z rejonów, w których dokazują rezuni z Państwa Islamskiego. Nie sposób jednocześnie nie zauważyć, że zachowanie prezydenta Dudy pozostaje w ogromnym kontraście z postępowaniem premier Kopacz, która byle tylko przypodobać się Unii (może też dadzą synekurę jak Donkowi) nie tylko przyjęła bez szemrania imigrantów, których wcisnęli nam Niemcy, ale jestem święcie przekonany, że wystarczyłoby jedno mrugniecie okiem Angeli Merkel, a Ewa Kopacz sprowadziłaby wszystkich uchodźców do Polski, osobiście zwożąc ich tutaj pociągiem Pendolino. Kolejnym ważnym punktem w berlińskiej agendzie prezydenta Dudy było spotkanie z kanclerz Merkel, podczas którego omawiano ważną dla naszego kraju (a niewygodną dla Berlina) kwestię rozmieszczenia w Polsce baz NATO. I znowu – gdyby na miejscu Andrzeja Dudy była Ewa Kopacz, to jestem dziwnie spokojny, że jedno zmarszczenie brwi pani kanclerz wystarczyłoby, by zamiast o bazach Sojuszu Północnoatlantyckiego rozmawiano o pogodzie, albo o przepisie na szarlotkę.

Oczywiście, podczas całej wizyty (a nawet przed nią) z ust Andrzeja Dudy padały również rytualne opowieści o partnerstwie, przyjaźni, wzajemnym zrozumieniu i tym podobne okrągłe zdania, które w takich przypadkach opowiada się od stuleci i które opowiadać się będzie dopóty, dopóki istnieć będzie klasyczna dyplomacja. Ta rutynowa w gruncie rzeczy kurtuazja stała się zresztą przyczynkiem do ataków na prezydenta Dudę. „Jakże to tak?” – pytali różni zadowoleni ze swojego rozumu. „Mamy „kondominium”, a tu nagle Andrzej Duda mówi, że relacje polsko-niemieckie „są bardzo dobre” i trzeba się starać, by były lepsze” (w wywiadzie dla niemieckiego tabloidu „Bild”)? Czy naprawdę trzeba tłumaczyć, że co wolno liderowi partii opozycyjnej w ferworze walki politycznej, to nie przystoi prezydentowi? Poza tym, mówiąc między nami, trudno mieć pretensje do Niemców, że dbają o swoje interesy, więc czemu im od razu żałować  paru okrągłych formułek, które nic nie kosztują? („Uprzejmość tak mało kosztuje, a tak wiele można za nią kupić” – pouczał ks. Benewentu). Pretensje wolno i trzeba mieć do rządzących naszym krajem „elit”, które nie dbają o polski interes narodowy. Kondominium nad Wisłą (bo Jarosław Kaczyński wcale jakoś szczególnie tu nie przesadził) zostało przecież zbudowane rękami samych Polaków, czy może raczej – jak ująłby to Rafał Ziemkiewicz – „Polactwa”, czyli ludzi, dla których szczytem aspiracji była posada karbowego u bałera. Nie mieliśmy przecież kolejnego podziału naszych ziem między sąsiadów, nie było czołgów na ulicach, ani okupacji. Nie było, bo współcześnie tak to nie działa. Teraz nie trzeba się bawić w żadne rozbiory (po co od razu taka ostentacja?), bo podbój przybiera postać ekspansji ekonomicznej, czyli drenowania kraju z zasobów, dzięki korumpowaniu rządzących elit, które za jurgielt i ekspektatywę dobrze płatnej synekury są gotowe przehandlować interesy swojego państwa.

Główny zarzut wobec Donalda Tuska nie polegał wcale na tym, że nadskakiwał on Angeli Merkel. Mógłby wprawdzie zachowywać się z większym wdziękiem, ale pal sześć. Niechby jej nadskakiwał! Niechby ją nawet i obtańcowywał, jak ongiś Janusz Palikot Annę Grodzką. Tylko żeby czynił to W INTERESIE POLSKI, bo za to brał pensję. Tymczasem Tusk wszystko, co robił, wliczając w to całowanie Merkel po rękach, czynił po to, by załatwić sobie posadę w Brukseli, wyrwać się z tego całego „syfu i folkloru” i zostać "dużym misiem". Oczywiście jakakolwiek asertywność, jakiekolwiek mocniejsze zaakcentowanie interesów naszego kraju nie wchodziły w grę, bo w przeciwnym razie ze stołka byłyby nici. W efekcie takich rządów znaleźliśmy się w czarnym zaułku. I właśnie z tego zaułku próbuje nas wyprowadzić A. Duda, zdecydowanie, ale zręcznie artykułując polskie zdanie w ważnych dla nas kwestiach (bazy NATO, przyjmowanie uchodźców). To naprawdę bardzo miła odmiana po latach rządów polityków, którzy za granicę latali głownie po to, by poopowiadać o przygotowywaniu bigosu, albo po to, by uczyć się chodzić, jak to miało miejsce w przypadku pani premier Kopacz, która właśnie w Berlinie zabłądziła na czerwonym dywanie tak, że pani kanclerz Merkel musiała przejść na ręczne sterowanie i pchnąć ją we właściwym kierunku, co przy okazji stanowiło świetną alegorię relacji polsko-niemieckich.

Oczywiście to nie jest też tak, że ja teraz siedzę przed ekranem i w jakiejś nieprzytomnej euforii wywijam marynarą, bo prezydent zachował się, jak prezydent, a nie jak gajowy na potańcówce w remizie. Zdaję sobie sprawę, że na konkretne, namacalne efekty tej wizyty trzeba będzie jeszcze poczekać. Wiele zależy tutaj od współpracy prezydenta z Radą Ministrów, zaś jakość tej współpracy zależeć będzie od tego, czy po wyborach rząd zmieni się z obecnej zbieraniny nomadów obwożących meble po Polsce, w normalny gabinet siedzący w Warszawie (gdzie jego miejsce) i zajmujący się pracą, a nie organizowaniem piarowskich ustawek. Nie zmienia to jednak faktu, że  w ramach dość ograniczonego zakresu kompetencji, w jaki Konstytucja wyposaża polskiego prezydenta, A. Duda zrobił wszystko, co leżało w jego mocy dla zadbania o interesy Polski. Przy okazji prezydent dał małego prztyczka w nos wszystkim, którzy wypominali mu, że jest „posłem z tylnego szeregu” i mieli wątpliwości, jak poradzi sobie w nowej dla siebie roli, nie pamiętając, albo nie chcąc pamiętać, że Andrzej Duda jest w polityce obecny od dziesięciu lat i jako były wiceminister sprawiedliwości, minister w Kancelarii Prezydenta RP oraz poseł (na Sejm i do Parlamentu Europejskiego) dysponuje doświadczeniem, którym mógłby obdzielić paru polityków.

Krótko mówiąc – uważam, że prezydent Duda może z czystym sumieniem zapisać wizytę w Niemczech po stronie sukcesów. Oby tylko tak dalej!

payssauvage
O mnie payssauvage

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka