payssauvage payssauvage
8840
BLOG

„Święty” Jan (Kulczyk) i afera taśmowa

payssauvage payssauvage Polityka Obserwuj notkę 93

Słysząc peany mejnstrimowych mediów (w tym „Wyborczej” i TVN) wyśpiewywane na cześć zmarłego wczoraj Jana Kulczyka zastanawiałem się kiedy padnie wniosek o natychmiastową kanonizację biznesmena. Tyle tam było achów i ochów, tyle zachwytów nad nieboszczykiem i jego cnotami, że ogłoszenie go świętym wydawało mi się naturalną koleją rzeczy. No i proszę! Nie zdążyłem jeszcze wspomnianej kwestii dobrze przemyśleć, a okazało się, że nie ma się nad czym zastanawiać, bo nieboszczyk Kulczyk już został zaliczony w poczet świętych. Oto najprzewielebniejszy ksiądz Sowa (bardziej niż z posługi kapłańskiej znany z tego, że praktycznie nie wychodzi ze studia TVN) napisał o zmarłym – „święty Jan Kulczyk”. Niby doszło do pomyłki, niby nadworny ksiądz Waltera się przejęzyczył (szybko poprawił na „świętej pamięci”), ale takie właśnie freudowskie pomyłki mówią więcej, niż tysiąc słów.

Wśród zasług Jana Kulczyka na pierwszy plan wysuwa się oczywiście to, że biło w nim „serce wielkie, bohaterskie i święte” i chociaż może „nie znał się na armatach” (w każdym razie nic o tym nie wiadomo), ale za to doskonale znał się na biznesie, co sprawiło, że zarobił kupę forsy i stał się „symbolem polskiej transformacji”. Ano właśnie – „transformacja”. Różni ludzie słabi na umyśle nasładzają się tą całą transformacją, jakby to było jakieś bógwico. Widać, że w ich przypadku mamy do czynienia z „mikrocefalami” (gr. mikros – mały; kefale - czaszka), nie rozumiejącymi pojęć, których używają i potrafiącymi tylko bezmyślnie powtarzać za „Gazetą Wyborczą”, skąd chlipią swoją „intelektualną zupę”. No więc, skoro nadarza się okazja, to może przypomnijmy, że „transformacja” – jak sama nazwa wskazuje – to zmiana formy, kształtu. A co jest ważniejsze – forma, czy treść? No oczywiście, że treść! Forma to jest dla głupców, których zwiedzie byle błyskotka; człowiek rozumny nie da się nabrać na takie plewy, bo dla niego nie są ważne dekoracje, ale to,  co się za nimi kryje. Właśnie to tego faktu odwołuje się słynne stwierdzenie Lampedusy – „Wiele trzeba zmienić, by wszystko pozostało po staremu”. To zagadkowe „wiele” to są właśnie owe „dekoracje”. Oczywiście każdy rozsądny człowiek wie, że zmiana wystroju sceny nic nie da, jeżeli reżyser pozostanie ten sam. Właśnie takie coś przydarzyło nam się w ’89 roku, kiedy doszło do owej sławnej „transformacji ustrojowej”. Z wielkim szumem i przytupem doszło do wymiany dekoracji, ale „władcy marionetek” pozostali ci sami; po prostu władzę polityczną, zamienili na władzę pieniądza, która zresztą pozwoliła im kontrolować tę pierwszą, ale w sposób bardziej zawoalowany, niż dotychczas. No i tyle. Koniec, finito. Cała reszta to glosy, przypisy i adnotacje służące do tego, żeby różnie uczeni w piśmie politologowie mieli się z czego doktoryzować i habilitować, i czym duraczyć kolejne pokolenia dziatwy szkolnej i uniwersyteckiej.

No dobrze, a jaka w tym wszystkim rola pana Kulczyka? Pan Jan od początku "transformacji" kręcił się przy prywatyzacji polskich firm, które sprzedawane były kapitałowi zagranicznemu, często  za śmieszne pieniądze. Bywało i tak, że Ministerstwo Przekształceń Własnościowych (czy jak to się tam akurat nazywało) nie chciało inwestorowi sprzedać jakiejś firmy. Aż tu nagle pojawiał się „doktor Hans”, za skromną opłatę manipulacyjną oferował swoje „pośrednictwo” i patrzcie państwo! Cuda dziwy! Firma, która dotąd była „nie na sprzedaż” nagle, bez większych problemów zostaje zbyta podmiotowi zagranicznemu! Pytanie skąd doktor Jan miał w sobie tyle siły perswazji? Wytłumaczenie oficjalne jest takie, że decydowały osobiste znajomości z ministrami, premierami i innymi „mężykami stanu”. Może i tak. Ale nieoficjalnie mówiło się też i o tym, że Kulczyk idąc do ministra z prośbą (czy może raczej – poleceniem) sprzedaży danej firmy występował nie w swoim imieniu, ale jako reprezentant służb z komunistycznym rodowodem, które w III RP zachowały nadal swoje wpływy. Ja oczywiście wiem, że to oszołomstwo i straszliwa „teoria spiskowa”, od której ze wstrętem odwracają się wszyscy „mądrzy i przyzwoici”, ale to nie zmienia faktu, że dobrze tłumaczy ona zagadkowe przyczyny wielkich wpływów Jana Kulczyka. W takim układzie doktor Jan byłby zaledwie figurantem – „słupem”, który stanowi parawan i zasłonę dymną dla różnych ciemnych interesów i interesików. A skoro tak, to te 15 mld zł, które rzekomo „zarobił” to też nie są jego pieniądze, ale forsa oddana mu w zarząd, z której musiał się sumiennie wyliczyć. Oczywiście mógł sobie z tych pieniędzy wykroić malutką fortunkę osobistą, w myśl zasady „moja fortuna przy radziwiłłowskiej wyrosnąć może”. W końcu i za pół procenta wspomnianej sumy można pozakładać wiele „starych rodzin” i żyć dostatnio aż do śmierci. Śmierci, która dla wielu okazała się dużym zaskoczeniem i tu właśnie dochodzimy do „afera taśmowej”.

Tak to już jest, że śmierć możnych tego świata nie jest li tylko prywatna sprawą ich bliskich, ale też stanowi element szerszego obrazu, w którym przeplatają się potężne wpływy i równie potężne interesy. Tak samo jest z odejściem Jana Kulczyka. Sęk w tym, że nieboszczyk (wtedy jeszcze pełen wigoru i planów na przyszłość) został nagrany przez kelnerów, jak rozmawiał z różnymi prominentami Platformy Obywatelskiej. Co było w tych nagraniach? Kogo mogły skompromitować? Może nic i nikogo, a może dużo i wielu wpływowych ludzi. Ja przychylam się do tej drugiej możliwości, bo trudno mi uwierzyć, że potężny biznesmen spotyka się prywatnie z potężnymi politykami po to, żeby porozmawiać o pogodzie. Tymczasem wybory coraz bliżej, zwycięstwo PiS coraz pewniejsze. Nagrania rozmów Kulczyka z politykami PO mogłyby być podstawą do prokuratorskiego śledztwa, a któż może zaręczyć, jak pan Jan Kulczyk zachowałby się w konfrontacji z prokuratorem i czy jego zeznania nie złamałyby wielu świetne zapowiadających  się karier. Wiadomo, że złamana kariera boli bardziej, niż złamane serce, więc możliwe, że tu tkwi klucz do tajemniczego zejściu „dra Hansa”. To już wprawdzie nie te czasy, że partia nakazuje zdrowemu człowiekowi poddać się operacji (jak to spotkało np. Michaiła Frunzego) i delikwent umiera na stole, ale śmierć wskutek „drobnego zabiegu kardiologicznego”, choćby i dobrowolnego, jest co najmniej zastawiająca („Przypadek byłby to zbyt rzadki. A czy w ogóle są przypadki?”). I nawet jeżeli zastanawianie się nad takimi kwestiami miałoby dowodzić oszołomstwa i snucia spiskowych teorii, to i tak nie widzę powodu, żeby się od takich rozmyślań powstrzymywać. Ja w każdym razie odnoszę się do wersji oficjalnej z dużym dystansem. Również dlatego, że do całego zdarzenia doszło w Wiedniu. To miasto ma w sobie jakieś genius loci, które wyraźnie nie służy możnym ludziom. Już mniejsza z tym, że żywota dokonał tam sam Marek Aureliusz, bo to było strasznie dawno temu, ale wszyscy pamiętamy znacznie bliższą w czasie i zagadkową śmierć Jeremiasza Barańskiego („Baraniny”) – „biznesmena” i wieloletniego współpracownika SB, dla którego pobyt w stolicy Austrii zakończył się samobójczą śmiercią (powiesił się jakoby na pasku przymocowanym do zasuwy okiennej).

Rzecz jasna – dystans, dystansem, ale nie można też wykluczyć naturalnych przyczyn zgonu, bo młodsi, niż Kulczyk schodzili z tego świata. Jakakolwiek by była przyczyna śmierci pana doktora Kulczyka, to trudno oprzeć się wrażeniu, że zdarzenie to może się okazać na rękę wielu wpływowym ludziom. Może to oczywiście nic nie znaczyć, ale może też mieć kluczowe znaczenie i być zapowiedzią kolejnych niespodziewanych zdarzeń. W końcu – „nie ma przypadków, są tylko znaki?”, prawda?

payssauvage
O mnie payssauvage

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Polityka